2012. „Casting kadry”.  

Tych ponurych (i osób, i momentów) nikt nie lubi, wiadomo. Za to takie niepozorne przypadki, które włażą nam na drogę i każą podejmować nieplanowane decyzje – nie wiem jak państwo, ja doceniam. Moja rogata dusza powtarza wtedy to, co niegdyś mówiła mama, że do odważnych świat należy. I już nie ma opcji, żeby sobie odpuścić. Wchodzę do króliczej nory, bo muszę zobaczyć, co się będzie działo. Ostatni przypadek, który sprawił, że dziś jestem w tym a nie innym miejscu, trafił mnie… kiedy szukałam w internecie starych znajomych.

– „Casting kadry”? Co za durne sformułowanie – pomyślałam.

Napisane było na marginesie przy jakimś linku do strony związanej z polskim żaglowcem Pogoria. Rzuciły mi się też w oczy wyrazy: Baranowskiego, Szkoła, Pod, Żaglami, Krzysztofa.

O tym, kto to jest Krzysztof Baranowski, wiedziałam chyba od zawsze. O tym, że stworzył Szkołę Pod Żaglami i że był motorem napędowym, dzięki któremu zbudowano Pogorię – nie jestem pewna czy od zawsze, ale wiedziałam. I On, mój żeglarski idol z czasów nastoletnich, który to w dodatku pisze ciekawe książki, miałby mieć coś wspólnego z „castingiem kadry”? Oczywiście musiałam kliknąć i zobaczyć, o co w tym chodzi?

A chodziło o to, że wraz z rozpoczęciem roku szkolnego na STS Pogoria (przed imionami jednostek pływających częste stosuje się skróty, tu: STS – z ang. Sail Training Ship, czyli Żaglowy Statek Szkolny) miała wyruszyć w dwumiesięczny rejs Szkoła Pod Żaglami: grupa 15-latków plus odpowiednia liczba dorosłych z kapitanem Baranowskim na czele. Szkoła prawie zwyczajna, z planem lekcji i programem trzeciej klasy gimnazjum, ale do tego całym pakietem obowiązków wynikających z mieszkania na statku. Potrzebowali nauczycieli i oficerów. Najlepiej dwa w jednym.

Po słonych wodach zaczęłam żeglować kilkanaście lat temu. Ostatnie dwa zajęło mi nauczanie w technikum (chociaż z zawodu nie jestem nauczycielem).

– Mogłabym spróbować – pomyślałam. – A jak się nie uda? A jak się uda?! Szkoła! Na żaglowcu! O Boże! – różne myśli i emocje zaprzątały moją głowę.

Musiałam wstać od komputera. Zajęłam się czymś innym, żeby ochłonąć. Przypomniało mi się po trzech tygodniach, kiedy procedura castingu miała się zbliżać do końca.

– Do odważnych świat należy! Teraz albo nigdy! – powiedziałam sobie.

– Dzień dobry, dzwonię w sprawie (…) Udało się Państwu skompletować całą obsadę, czy jeszcze kogoś potrzebujecie? – zapytałam.

Mieli komplet, ale umówiliśmy się, że wyślę CV, to może za rok się odezwą.

Wysłałam.

Po dwóch dniach zadzwonił telefon.

– Dzień dobry, mówi Krzysztof Baranowski…

Mój idol do mnie dzwonił! Znowu musiałam wstać od komputera. Jego książka stała bez autografu na mojej półce, a on do mnie przez telefon, że widział moje CV i że mam zadatki na dobrego oficera, że muszę tylko zrobić kurs wychowawców kolonijnych i coś tam jeszcze, i że do usłyszenia za rok.

To było późną wiosną. Późnym latem odbieram telefon i słyszę:

– Dzień dobry, Anito, mówi Krzysztof Baranowski. Kadra mi się wykruszyła. Czego mogłabyś uczyć?

Pamiętam, że stałam wtedy w czeluściach jakiegoś wrocławskiego sklepu z zabawkami, z naręczem plastikowych owoców i kolorową koparką, którymi miałam obdarować dzieciaki znajomych. W telefonie trzeszczało (chyba przez te czeluści był słaby sygnał), a do tego z braku wolnych kończyn przyciskałam go uchem do ramienia.

Zapytałam, kiedy rejs się zaczyna?

– Za półtora [trzask] miesiąca [trzask] – usłyszałam.

– Na jak długo?

– Na półtora miesiąca – dotarło do mnie między kolejnymi trzaskami.

To chyba była sobota. Umówiliśmy się, że do wtorku dostanę warunki, na jakich miałabym być zaokrętowana i porozmawiam z koleżanką, która naucza w gimnazjum, żeby ocenić, czy będę w stanie się przygotować. Mojemu idolowi powiedziałam, że nie mogę uczyć WOSu, historii i religii, co do reszty – jest mi obojętne, bo i tak nic nie pamiętam i musiałabym sobie wszystko przypomnieć.

Dostałam maila mniej więcej takiej treści:

Anito, potwierdzam zatrudnienie w charakterze nauczyciela matematyki, fizyki i chemii na 1,5 miesiąca w pierwszym semestrze III kasy gimnazjalnej. Umowa w Świnoujściu, 22 września. Spotykamy się na Nabrzeżu Władysława IV koło kapitanatu.

Tym razem musiałam usiąść. 22 września to było za pięć dni!

Wzięłam trzy głębokie wdechy, chwyciłam za telefon i zapytałam, jaki 22 września? Przecież miało być za półtora miesiąca!

– Nieeeeee. Na półtora miesiąca, ale wypływamy za tydzień – spokojnym głosem tłumaczył mi Krzysztof Baranowski.

Cholerne trzaski w telefonie…

A więc spełniało się marzenie z dzieciństwa. Prawie. Żaglowiec, zgraja 15-latków, matematyka, fizyka, chemia i ja jako nauczyciel tego wszystkiego.

 – A jak nie zdążę się przygotować? Zrobię im krzywdę!

– Krzywdę będą mieli, jeśli w ogóle nie będzie nauczyciela – usłyszałam zupełnie poważny głos Kapitana.

Żeglarze wznoszą toasty za tych, co na lądzie, bo wierzą, że ci na morzu zawsze sobie poradzą. Postanowiłam, że ja też sobie poradzę. W końcu do odważnych świat należy.

 

2014. Oprócz morza nic już nie ma

Poradziłam sobie. Do tego stopnia, że jestem ze Szkołą Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego na Pogorii już trzeci rok z rzędu. Pierwszy rejs trwał półtora miesiąca, kolejny dwa, w tym roku mamy spędzić razem 10 tygodni. Wszystkie rejsy na tych samych zasadach, jednak zawsze jest trochę inaczej. Inni ludzie, inne relacje, inne problemy, inne dowcipy. Słone wody za każdym razem rzucają nam inne wyzwania i każą pokonywać słabości, o których sami nie zdawaliśmy sobie sprawy.

Jedyne, co jest wspólne, to że jest ciężko (fizycznie, a niektórym również psychicznie). I dobrze. Tak ma być. Dlatego właśnie żeglujemy. Dzięki temu nie jesteśmy małostkowi, a każda „zwykła” chwila nabiera niezwykłego uroku.

Stoję na mostku nawigacyjnym i razem z moją wachtą pilnujemy statku, żeby ci, którzy są pod pokładem, mogli spokojnie robić swoje albo bezpiecznie odpoczywać. Wachta to część załogi pełniąca służbę w określonym czasie (zazwyczaj czterech godzin). W Szkole Pod Żaglami każda z czterech wacht to ośmioro gimnazjalistów. Cztery dziewczyny i czterech chłopców. W tym roku po połowie: z Rosji i z Polski. Czasem mówimy na nich Bachory. To taka nazwa robocza naszej młodzieży. Oni o tym wiedzą i nie mają nic przeciwko. Po kilku tygodniach wspólnej pracy i przebywania razem 24 godziny na dobę wszyscy jesteśmy już ze sobą zżyci. W trakcie służby Bachory sterują, obserwują urządzenia nawigacyjne i wodę, a ja – jako że w tym roku jestem również oficerem – obserwuję wszystko to samo, co oni i ich na dokładkę.

Jesteśmy na Atlantyku. Gdzieś po lewej Irlandia, ale lądu nie widzieliśmy od tygodnia. Dla większości to zupełnie nowe doświadczenie, podobnie jak brak sygnału w telefonach. Wszyscy żyją rytmem statku. Przesiąknęliśmy nim. Patrzę na młodzież i widzę, że żeglowanie odcisnęło już na nich swoje piętno, chociaż nie minęła jeszcze połowa rejsu. Przyrządy pokazują, że zostało 10 dni do Madery. Już od dłuższego czasu nie ma wiatru, więc żagle zwinięte i musimy płynąć na silniku. Przez lekką mgłę prawie nie widać horyzontu. Powietrze jest jakieś lepkie, a zarazem rześkie. Żadnych statków dookoła. Wyjątkowo spokojnie i nic się nie dzieje. Jakoś tajemniczo i eterycznie. Zapominam już, że jest jakiś inny świat poza tym naszym. Można by sobie pozwolić na rozmyślania. Zamiast tego schodzę do kabiny nawigacyjnej sprawdzić, czy Kirył zaznaczył poprawnie naszą pozycję na mapie i robię wpis do dziennika nawigacyjnego (co godzinę trzeba zapisywać warunki pogodowe, współrzędne, na których znajduje się statek, jego kierunek i prędkość, jakie żagle mamy postawione albo kiedy włączono silnik itd.).

 

Wracam na mostek i rutynowo liczę moje kochane Bachory: dwoje na dziobie, po jednym na każdej burcie. Pilnie obserwują tę otaczającą nas nicość w poszukiwaniu statków tudzież innych potencjalnych niebezpieczeństw. Stoją, chociaż sprawiają wrażenie, jakby spali. Nie zdziwiłabym się, przez ilość obowiązków są notorycznie zmęczeni. Za kilka minut mają zdać kolejny raport, więc nie reaguję – też nie widzę nic podejrzanego ani na widnokręgu, ani na radarze. Jeden stoi za sterem. Zamglony wzrok, jakby bez reszty oddany marzeniom, ale kurs trzyma – też się nie czepiam.

Pozostała czwórka wykorzystuje wolne pół godziny i przypięta szelkami śpi na pokładzie. Wiedzą, że za chwilę znów ich kolej – będą musieli stać na dziobie i gapić się w ocean, nasłuchiwać radia VHF, obserwować, czy na radarze nic się nie pojawiło albo stać za sterem. Wszystko już wiedzą. Te obowiązki, o których jeszcze miesiąc temu w większości nie mieli pojęcia (ze zmywaniem naczyń włącznie), dzisiaj wykonują rutynowo odliczając jedynie czas do końca męczącej czynności. Prawdopodobnie dopiero po powrocie do domów uświadomią sobie, że jeszcze przez jakiś czas nie będą mogli mieć zwykłego prawa jazdy, a „kierowali” już 342-tonowym statkiem, momentami niosącym całe 1000 metrów kwadratowych żagla.

 

Po raz kolejny rozglądam się dookoła. Przypomina mi się szanta:

Czy o brzasku, o-ho; Czy wieczorem, o-ho; Wciąż Cię widzę, o-ho; Gnasz po falach – taka dola! Twoje imię? – Nie pamiętam! Dokąd zmierzasz? – Nie pamiętam! Co przed Tobą? – Nie pamiętam! Oprócz morza nic już nie ma!

Zupełnie jakby była o nas.

 

2014. Wilki morskie

Wielki ośrodek niżowy, którym straszyły prognozy pogody nadawane teleksem przez stacje brzegowe, na szczęście zszedł nam z drogi (też musieliśmy trochę skręcić, ale takie już są uroki żeglarstwa) i musnął tylko swoimi resztkami. Był sztorm, ale przynajmniej nie huragan. Trzydniowy, ze słońcem na niebie. Niektórzy, przyzwyczajeni do silnego bujania, nawet się nie zorientowali, że płyniemy w sztormie! Wiało z południa. Gdy zelżało, zrobiło się podejrzanie ciepło. Śmiejemy się, że zaczynamy uprawiać jachting, a nie żeglarstwo. Jachtingiem żartobliwie określa się żeglowanie od jakiegoś portu w Chorwacji (na przykład) do innego portu w Chorwacji. I zazwyczaj tylko od brzasku do zmierzchu. Jak za gorąco to do zatoczki na kotwicę i plum do wody. Później, znowu na jachcie, bikini, drinki z palemką albo zimne piwo, za jachtem ciągnie się ponton, a wieczorem smakowita kolacja w malowniczej restauracji. Po dwóch tygodniach aż chce się wracać do pracy, bo okazuje się, że jakieś to wszystko strasznie nudne.

Nam się nie nudzi. Właśnie rozkoszujemy się jedną z tych zwykłych (czyt. spokojnych) chwil, która dla nas nabrała niezwykłego uroku. Co go dodało? W gruncie rzeczy to, że wyruszyliśmy nie do Chorwacji, ale na rejs dookoła Europy (z Polski do ziemi włoskiej). Z Bałtyku przez Cieśniny Duńskie i Morze Północne na Szetlandy, następnie wokół wysp brytyjskich, Atlantykiem do archipelagu Madery, skąd prosto w kierunku Morza Śródziemnego. I to wszystko jesienią.

Bachory, teraz już doświadczeni żeglarze, wspominają północne sztormowe podmuchy wsypujące grad w kaptur. Słone lodowate bryzgi bijące po twarzy. Prądy morskie zmieniające co sześć godzin kierunek o 180 stopni (czasami są tak silne, że potrafią zmniejszyć prędkość statku niemal do zera). A wszystkie wiatry wiejące „w mordę” (czyli dokładnie z kierunku, w którym chcielibyśmy się przemieszczać). Jeśli żaglowiec chce być w takim momencie żaglowcem, musi posuwać się pod odpowiednim kątem do wiatru, przez co kierunek, w którym płynie, odbiega nawet o 90 stopni od tego planowanego. Jak nie, to grzeje na silniku.

 

Niektórzy zauważyli, że zaczyna brakować miejsca do żeglowania i boją się, że z biegiem czasu zupełnie go nie będzie. Na Morzu Północnym musieliśmy zatoczyć wielomilowe koło (zajęło nam to kilkanaście godzin), ponieważ z jednej strony były platformy wiertnicze, przy których kręciło się pełno statków, z drugiej wyrosła olbrzymia ferma wiatrowa, a między tym farwatery, czyli „autostrady” dla statków. Rozgałęziają się, łączą, wszędzie ich pełno, a żaglowiec może je przeciąć tylko pod kątem prostym. Na domiar złego od czasu do czasu teleks informuje o zamknięciu jakiegoś akwenu z powodu manewrów wojskowych.

Okazuje się, że większość ma już coś do powiedzenia na temat ekologii i gospodarki. Cieszę się, że tu jestem i to wszystko słyszę. Od czasu do czasu dodaję swoje trzy grosze do debaty.
– Jest nadzieja dla tego świata – myślę sobie. – Nawet jeżeli tylko będą uczyć kolejnych tego, czego nauczyli się tutaj.
Patrzę na nich i przypomina mi się mój pierwszy żeglarski mentor.

 

Przeciąg i „Podróże Pana Kleksa”

Tak naprawdę nazywa się Steciąg. Czasami jednak mówiliśmy na Grześka „Przeciąg”, ponieważ w pewnym sensie odzwierciedlało to jego charakter. Nie zapomnę, jak w bluzie z żeglarskim kołnierzem wparował na lekcję PO (chyba… szczerze mówiąc pamiętam tylko, że planowałam z niej zwiać, ale nie wiedzieć czemu, zmieniłam plany). Z prędkością karabinu maszynowego wystrzelił informację o naborze do drużyny żeglarskiej, biwakach, żaglówkach, nauce węzełków, śpiewaniu szant i że kto chce wiedzieć więcej, ma przyjść na spotkanie na długiej przerwie w sali jakiejś tam.

 – Dziękuję i przepraszam – powiedział i poleciał dalej.

To było szybkie, a mnie  udzieliła się apatia przeziębionej koleżanki z ławki. Ponadto wtedy wiedziałam, że będę chirurgiem i jakoś ta wizja przyćmiła wszystkie inne. Na szczęście ozdrowiała inna moja koleżanka.

– Kurde, Wietrzyńska! Przecież zawsze marzyłaś o podróżach i morzu! Poza tym przecież nie pójdę sama! – krzyczała mi w twarz rozciągając rękaw swetra (długa przerwa już się zaczęła, więc sprawne wydobycie mnie z ławki było sprawą najwyższej wagi).

No tak, marzyłam. I ona wiedziała o tym, bo poznałyśmy się jeszcze w podstawówce, zanim zaczęły się lekcje biologii. Poszłyśmy. Ona przekrzykiwała hałas na korytarzu, a ja zastanawiałam się, skąd u mnie takie marzenie i kiedy zaczęło się to „zawsze”? Może w 1986 r., gdy usłyszałam zaklęcie „Płynie statek przez odmęty, nie zwyczajny lecz zaklęty” z „Podróży Pana Kleksa”. Tak, myślę, że wtedy. Przy czym tak naprawdę nie narodziło się marzenie, tylko potrzeba.

Stoję na pokładzie. Jest ciemno i nie ma chmur. Najwięcej gwiazd widać, kiedy jest się daleko od lądu. Po dwudziestu latach żeglowania pewnie nie dostrzegałabym już tej magii, jednak płynę z ludźmi, którzy oglądają to wszystko po raz pierwszy. Pokazuję Bachorom, gdzie jest Kasjopeja, Orion i Krzyż Północy, o którego istnieniu prawie nikt nie wie. Oni rozmawiają o życiu i jutrzejszej klasówce z chemii, a ja zastanawiam się, gdzie bym teraz stała, gdyby w 86. Tata nie zabrał mnie na „Pana Kleksa” do kina…

Z dedykacją dla tych wspomnianych oraz innych,
którzy szczęśliwym zbiegiem okoliczności wleźli na moją drogę.

Anita Wietrzyńska
grudzień 2014

 


Tekst opublikował Tygodnik Krąg (Nowa Sól) 16 grudnia 2014 r.
Redakcja opatrzyła go następującym wstępem:

– Mają po piętnaście lat i jeszcze nie czują, że Szkoła Pod Żaglami już ich odmieniła. Po powrocie do domów okaże się, że są bardziej dorośli od swoich rówieśników – mówi o swoich podopiecznych Anita Wietrzyńska, nauczyciel i oficer na statku Pogoria.
Żaglowiec Pogoria – trzy maszty i 47 metrów długości. To właśnie ta jednostka gości na swoim pokładzie uczestników Szkoły Pod Żaglami. Młodzież, żeby wziąć udział w rejsie, pracuje przez rok jako wolontariusze, a później walczy w kwalifikacjach sportowych o uzyskanie jednego z 32 miejsc w załodze.
– Patrząc na nich wspominam, jak wyglądała moja droga na ten pokład. Ile zawdzięczam sobie, a ile losowi? – zastanawia się nowosolanka Anita Wietrzyńska.
Zachęcamy do zapoznania się z jej osobistą relacją z przygody życia, jaką przeżywała na statku Pogoria.

 


► Żeglujmy Razem – powrót na Stronę Główną