Bartosz Muszkat 5 powodów, dla których SzPŻ to przygoda życia
1. Nowe doświadczenie.
Większość z nas, nie miała wielkiego doświadczenia z żeglarstwem, a tym bardziej nie płynęła nigdy na dużym żaglowcu – takim jak Pogoria. Wchodząc na pokład tego statku spotkaliśmy świat dotąd nam nie znany, funkcjonujący zupełnie inaczej niż wszystko, co dotychczas widzieliśmy.
Nauczyć musieliśmy się nie tylko nazw i funkcji wszystkich lin oraz żagli, ale także zasad funkcjonowania naszej małej społeczności. O ile rzeczy wymienione jako pierwsze trzeba było po prostu zakuć, gdyż bez nich nie bylibyśmy w stanie odpłynąć (choć odruchowe kojarzenie nazwy z liną, bez zastanowienia, przyszło z czasem i godzinami praktyki), o tyle do pokładowej hierarchii, planu dnia i dwóch okresów (4-dniowy – regulujący system wachtowy i 6-dniowy – szkolny) trzeba było się przyzwyczaić i na nie przestawić. Dodawało to tylko ekscytacji naszej podróży. Spore różnice pomiędzy naszym funkcjonowaniem na Pogorii, a tym w świecie zewnętrznym sprawiały, że jeszcze lepiej rozumieliśmy wyjątkowość miejsca, na którym się znajdowaliśmy.
2. Walka z samym sobą,
a przede wszystkim z takimi wadzącymi cechami jak lenistwo oraz zmęczenie, to coś co na Pogorii spotykało nas w zasadzie codziennie.
Nasze obowiązki nie zawsze były najprzyjemniejsze, a czynności takie jak: mycie łazienek (zwłaszcza dziobowych – męskich), wyrzucanie resztek do beczki na odpady do dziś napawają me serce pewnym skrytym lękiem. Do tego trzeba dodać warunki zdecydowanie utrudniające nawet najprostszą pracę, czyli bujanie, doprowadzające do szału choćby podczas mycia patelni, gdy woda przepełniona zeskrobanym z niej tłuszczem, płynem i rozmoczonymi resztkami, wylewa się z impetem na podłogę przy akompaniamencie szyderczego plusku.
Kolejnym czynnikiem, który czynił nasze wysiłki jeszcze bardziej męczącymi, był czas, w jakim pracowaliśmy. Wachty nocne były z początku źródłem zmęczenia u każdego z nas, a podczas tych czterech godzin spędzonych na pokładzie wielu z desperacją odliczało mijające w ślamazarnym tempie minuty.
Mimo tych utrudniających okoliczności wszystkie prace (a było ich wiele) trzeba było wykonać.
Siłę roboczą na statku stanowiliśmy my, załoga szkolna, więc większość prostych (acz nie zawsze łatwych, a jeszcze rzadziej przyjemnych) prac należało do nas. Wszystkie jednak trzeba było cierpliwie znieść i jak najlepiej wykonać, sprzeciwiając się wewnętrznemu głosowi szepczącemu błagalnie: „Idź spać, kretynie, przecież wiem, że tego chcesz!”, używającego jednak przy tym niezliczonych kolokwializmów umacniających przekaz. Tenże głos trzeba było zagłuszyć, stłumić w zarodku i kontynuować zleconą pracę.
Jednak pomimo wszystkich tych trudów i wielu pojedynczych sytuacji przepełnionych niechęcią, nigdy nie byłem w stanie uznać jakiegoś dnia za nieudany. Na statku wszystkie te nieprzyjemne chwile składały się na prawdziwie cudowny całokształt. Zwłaszcza że z czasem, wszystkie te niesprzyjające sytuacje przestały mieć znaczenie. Nawet gdy niekiedy na nocnej wachcie, płynąc ostrym kursem, wykonywać musieliśmy zwrot za zwrotem, potrafiliśmy dobrze się przy tym bawić, co chwila brasując reje i przerzucając wszystkie kliwry po kolei.
Z pewnością Szkoła pod Żaglami kapitana Baranowskiego jest idealnym trenerem charakterów, będąca niczym kowal hartujący lichą dotąd stal, czyniący ją prawdziwie wartościowym materiałem.
3. Żeglarstwo
Samo obcowanie z tym sportem w sposób zupełnie dotąd przez nas niespotykany był czymś absolutnie niesamowitym. Codzienna obecność bezkresnego oceanu przy każdym wyjściu na pokład i podekscytowanie przy każdym wypatrzonym na granicy widnokręgu lądzie i statku, były chwilami, które wypełniały mnie pewnym niedefiniowalną odmianą samotności. Jako jednostka-społeczność byliśmy odizolowani od całego świata.
Także ze wszystkich możliwych prac na statku pracę przy żaglach wszyscy lubili najbardziej. Była najbardziej ekscytująca i interesująca, a gdy wychodziliśmy wszyscy przywołani alarmem do żagli, znikały wszelkie podziały i działaliśmy jak jeden sprawny mechanizm umożliwiający funkcjonowanie tego statku. To dzięki nam wszystkim ten statek płynął. Każdy był kimś, jednocześnie będąc nikim wyjątkowym, niezastąpionym.
Z pracą przy żaglach związane było najwspanialsze miejsce na statku, jeśli nie na świecie – reje. Wszyscy walczyli, by móc działać właśnie na nich. To z nich, po zakończeniu pracy, można było spojrzeć na nieskończoność oceanu z zupełnie innej perspektywy, jeszcze bardziej dającej do zrozumienia jego majestat.
4. Odwiedzanie nowych miejsc
Oczywiście ta wymieniona wcześniej izolacja nie była wieczna. Co jakiś czas stawało się to, co napawało wszystkich nas podekscytowaniem, czyli przybicie do portu. Poza samym faktem, że mogliśmy znaleźć się na lądzie wśród obcych ludzi, co samo w sobie wydawało się atrakcyjne, dodatkowo trafialiśmy do miejsc naprawdę atrakcyjnych i ciekawych.
Dzięki Szkole pod Żaglami odwiedziłem wiele miejsc do których normalnie bym nie zawitał, a które z pewnością były tego warte.
Jako szczególnie interesujące, w mojej pamięci zachowały się Lerwick i Bonifacio. Pierwsze miasto znajduje się na północnych wyspach brytyjskich, gdzie klimat nie zalicza się do atrakcyjnych. Jednak surowość okolicy (wyspy obrastały jedynie trawy, nie zobaczyliśmy tam żadnych drzew) i zwarta „kamienna” zabudowa nadawała temu szaremu i trochę ponuremu miastu ciekawy klimat.
Zupełnie odmienne było Bonifacio na Korsyce, które zachwycało piękną pogodą, malowniczymi widokami i wielkimi wspaniałymi klifami.
Muszę jednak wspomnieć, że to nie podziwianie odmienności miast było główną atrakcją wyjść do portu. Przede wszystkim była to szansa na alternatywne spędzenie czasu, uzupełnienie prywatnych zaopatrzeń (napoje, słodycze) a także możliwość skontaktowania się z cywilizacją. Jako, że na oceanie nie ma zasięgu, gdy tylko dotarliśmy do portu, kto mógł dzwonił do rodziny, a pierwszym miejscem, którego wszyscy szukali, był MacDonald ,w którym niemal zawsze znaleźć można było dostęp do WiFi. Choć niektórym wydać się to może smutne, to jednak prawdą jest, że potrzeba kontaktu z opuszczonym przez nas światem była ważniejsza niż chęć poznawania tego, co nowe (choć i na to znalazł się czas).
5. Ludzie.
Pogoria nie jest ogromnym statkiem. Pięćdziesiąt osób mieszkających na nim musiało codziennie wpadać na siebie podczas przechyłów, tłoczyć się w kolejce do łazienki i zasypiać we wspólnych kubrykach. Nie było tam mowy o prywatności, tak samo jak nie można było uniknąć kontaktu z kimś. Dlatego pomimo różnych stosunków na początku i różniących nas incydentów, które zdarzały się już w czasie podróży, musieliśmy nauczyć się pracować i żyć razem – jako jedna załoga.
Szczególnym problemem był początkowy podział, jaki u nas powstał – na Polaków i Rosjan. W pierwszych tygodniach rejsu mieliśmy problem ze zrozumieniem się nawzajem. Uwidaczniały się także wszelkie różnice kulturowe, będące swego rodzaju barierą, utrudniającą prawidłowe porozumienie się. Jednak z czasem zaczęliśmy się dogadywać i naprawdę za sobą przepadać. Do komunikacji służył nam swoisty język będący zlepkiem polskiego, rosyjskiego i angielskiego, którym posługiwaliśmy się bez problemu. I choć zdarzały się kłótnie i pretensje, to potrafiliśmy stanowić zgrany zespół. Pod koniec czuliśmy się na Pogorii, jak w wielkim domu rodzinnym i nawet nie chcieliśmy myśleć o tym, że nadejdzie czas rozstania.
Niestety musiał nadejść i był on naprawdę bolesny. O ile przy rozstaniu z Polakami smutek polegał na tym, że już nie będziemy codziennie się widzieć, to w przypadku Rosjan zdawaliśmy sobie sprawę, że szanse na ponowne spotkanie są małe.
Po powrocie przyjaźń w grupie polskiej nie zniknęła: rozmawiamy przez skypa, Facebooka i spotykamy się ze sobą. Z Rosjanami też czasem rozmawiamy, ale póki co spotkanie niestety nie wchodzi w grę.
Na szczęście połowę załogi mamy w kraju. Spotykamy się, wspominamy dobre i złe chwile, dzielimy codziennymi przeżyciami. Dzięki SzPŻ spotkałem przyjaciół, którzy (mam nadzieję) są tymi prawdziwymi, więc pozostaną nimi na zawsze.
Bartosz Muszkat
28 lutego 2016
Wybór zdjęć: ŻR
= = = = = = = = = = = =
Bartosz Muszkat mieszka w Bielanach Wrocławskich. Po rocznych kwalifikacjach (2014/2015), będąc w trzeciej klasie gimnazjum, został uczniem Szkoły Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego – edycja 2015, polsko-rosyjska. Przepłynął w 32-osobowej załodze szkolnej na Pogorii trasę z Amsterdamu (przez Lerwick, Vigo, Leixões, Cascais, Porto Santo, Gibraltar, Malagę, Baleary, Bonifacio, Porto Santo Stefano) do Civitavecchia. Zainteresowania: muzyka heavy-metalowa, gra na gitarze, przygnębiające książki i piłka nożna („na poziomie absolutnie amatorskim”). / Fot.: Kryspin Pluta